Levinson udowodnił już "Arcyoszustem", że znów jest w wielkiej formie, że świetne kino można robić dla telewizji, a De Niro w "Arcyoszuście" i Pacino w "Paterno" znów dostali szansę zagrać na miarę swojego talentu...
Koło "Spotlight" ten film nawet nie stał, zwłaszcza, że ogólny wydźwięk filmu i wynikająca z niego konkluzja jest taka, że Paterno "coś wiedział, ale nie powiedział". Jedynie obecność Pacino i nieźle zagrane jego wewnętrzne rozterki wynagradzają tę dwugodzinną nudę (prawie bliźniaczy "Arcyoszust" był jednak o jeden level ciekawszy).
A co w nim ważnego? Dziad był tak zajęty pracą, że olał pedofilię w drużynie i olewał ją ponad 30 lat, żadnych rozterek nie mając... Serio się przejął tematem dopiero, gdy wyleciał z pracy. Film nakręcony dość tendencyjnie, na współczucie. Nie ma czego współczuć, chyba, że wrodzonego debilizmu i braku empatii.